Bieganie dwu maratonów w odstępie 14 dni nie jest działaniem w moim stylu. Zawody biegam rzadko. Pierwszy maraton przebiegłem 3 maja 2009 roku i od tego czasu metę dystansu 42km przekroczyłem 21 razy (7 razy udało mi się to zrobić w czasie krótszym niż 3 godziny). Widać, że wychodzi nieco ponad 2 maratony rocznie. Zazwyczaj są to 3 starty – dwa wiosną i jeden na jesieni jako start docelowy.
Ten dodatkowy start wiosenny związany jest od 5 lat z Lublinem – to maraton u siebie, który po prostu trzeba pobiec; jednak jego profil nie sprzyja życiówkom. Górek jest dużo, są długie i męczące. Ale właśnie o to chodzi w Lublinie – to trasa dla zuchwałych. Bieganie w mieście, po którym jeździsz lub chodzisz prawie codziennie ma swój urok – znasz to wszystko od podszewki, masz wspomnienia, świetnie kojarzysz każdy kąt i zakręt trasy (a zdarza się, że i kibice kojarzą Ciebie, co daje ogromnego kopa podczas biegu).
Stając w tym roku na starcie Maratonu lubelskiego będę miał mieszane uczucia. Jestem dobrze przygotowany. Być może dobrze jak nigdy – wbrew pozorom i wynikowi z Warszawy jestem mocny w tym sezonie. Jednak czuję zmęczenie. Dwa tygodnie temu pobiegłem bardzo mocny maraton – sądzę, że pobiegłem prawie do kresu sił i nie jestem przekonany, że odpowiednio wypocząłem. Nie wiem w ogóle czy w dwa tygodnie da się odpocząć po maratonie. Jednak to nie ja układam kalendarz starów i tak wyszło w tym sezonie.
Cel jest jasny: próba złamania „trójki” w Lublinie – sądzę, że będzie to bardzo trudne. W zeszłym roku pobiegłem tam 3:02:45, ale wtedy był to jedyny start wiosny, więc byłem przygotowany i wypoczęty. Teraz jestem tylko przygotowany, ale wiem, że bez względu na wynik będę się świetnie bawił wbiegając Jana Pawła kilka ładnych kilometrów pod górę na Al. Kraśnickie – bo tam właśni rozgrywa się główna akcja Maratonu lubelskiego. Do zobaczenia na starcie i mecie!