Podjeżdżam pod bieżnię przy szkole numer 5. Tak podjeżdżam, bo czasami łączę treningi z zajęciami ojca typu podwożenie i odwożenie, więc tak jest mi najwygodniej. Kiedy wbiegam na to numer 1 (to ten wewnętrzny) wiem, że będzie ciężko. Wieje. Bardzo wieje. Dmie. Robię wstępne okrążenia i wiem jak będzie: w jedną stronę dokładnie pod wiatr, w drugą z wiatrem w plecy. Mój problem z wiatrem polega na tym, że jest to ten czynnik, z którym przegrywam. Jeżeli biegnę 10 km z wiatrem, a następnie 10 km pod wiatr, to nawet nie biorąc pod uwagę energii zmarnowanej na walkę z wiatrem, stracę więcej niż zyskam. Pewnie większość biegaczy tak ma. Wiatr jest naszym wrogiem, po prostu.
A dziś miałem w planie trening pod superkompensację. Czyli ostatni ciężki trening przed startem, który dociska organizm, żeby w niedzielę (23 kwietnia) wystrzelić z formą. Ponieważ niedzielny maraton to mój główny start wiosny, to dzisiejszy trening był odpowiednio ciężki. W planie 10 razy 1km po 3:40, nie wolniej niż 3:45. Zacząłem kręcić kolejne kilometry. Nie było łatwo, ale kilometr za kilometrem wchodziły. 3:40, 3:41, 3:42…., siódme powtórzenie 3:45, a kolejne 1-3sek szybciej, bo naprawdę się starałem. Pod wiatr, wiraż (na jednym z nich było najgorszy pod tym względem miejsce, w którym czułem, że prawie zatrzymuję się), z wiatrem, znów wiraż i od nowa. Dwa kółka i jeszcze pół. Biegałem 5 razy w jedną stronę i 5 w drugą. Weszło. Chociaż wiatr wiał z każdym okrążeniem jakby bardziej. A może to ja byłem coraz bardziej zmęczony… Gdyby nie on, weszłoby na 100 albo 120%, bo pobiegłbym 2-3 sekundy szybciej.
Teraz został mi tylko delikatny rozruch w piątek i dużo odpoczynku. Gdybym wierzył w boga wiatru, to zapaliłbym mu jakąś świecę wotywną, żeby dał sobie spokój w niedzielę. Jeśli pogoda się nie zmieni, szybki bieg na życiówkę nie będzie realny.
Trenowałem od przełomu listopada i października. W zasadzie wszystkie treningi poszły w miarę ok. Przebiegłem półmaraton w 1:22:31, dychę w 38:22. Teraz wszystko w warszawskiej trasie. Mój rekord z maratonu w Berlinie z 2015 roku to 2:55:15, nie wiem czy uda mi się go pobić, ale… dam z siebie wszystko.
Czas na tradycyjny konkurs. Zasady są proste. Na moim profilu FB typujemy wynik. Wygrywa typ najbliższy mojego czasu netto w niedzielnym Orlen Warsaw Maraton. W przypadku dwu takich samych typów, lub oddalonych od zwycięskiego czasu o taką samą liczbę sekund decyduje zasada „kto pierwszy ten lepszy”. Typujemy do niedzieli do godziny 9:00. Będzie mi bardzo miło jak przekażecie dalej info o konkursie (ale to w żadnym wypadku nie jest warunek uczestnictwa w nim!).
Ponieważ tak się składa, że biegnę maraton w Światowy Dzień Książki, nagrodą w konkursie jest jedna z najlepszych o bieganiu jaką czytałem: „O czym mówię kiedy mówię o bieganiu” Haruki Murakamiego. Autor jest corocznym kandydatem do Nobla i świetnym maratończykiem, a książka jest naprawdę dobra i nie zawiera takiej ilości liczb jak mój blog. Do wyboru będzie wersja papierowa lub ebook, a książka przyjdzie do Was wprost z księgarni pocztą (lub mailem).
Powodzenia!