Od kilku lat powtarzam jak mantrę, że to nie jest łatwy bieg i trasa na życiówki. Jeśli do profilu, który zdecydowanie nie jest płaski dodamy bieganie po szutrowej nawierzchni (jakieś 30-40% trasy), las, w którym GPS zawsze wariuje i pogodę, która zazwyczaj nie sprzyja, to otrzymamy naprawdę wymagające zawody. Jeszcze dwa, trzy lata temu „napinałem” się w Krasnymstawie na dobre wyniki i nic z tego nie wychodziło – zawsze poniżej 1:30, ale ledwo poniżej. W tym roku podszedłem więc do biegu całkiem inaczej i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Ale po kolei…
Na Chmielaki zjeżdżam jak zwykle w piątek i pierwsze kroki kieruję do biura zawodów przy stadionie Startu Krasnystaw. W tym roku nie było inaczej. Ale jak miło zrobiło się, kiedy Pani obsługująca moje zgłoszenie powiedziała, że czyta i udostępnia moje relacje. Aż mnie zamurowało, więc podziękowałem jedynie, ale muszę przyznać, że to bardzo miłe.
Spodziewałem się, że w sobotę będzie ciepło, ale kiedy wyszedłem na dwór po śniadaniu (bułka z miodem i bardzo dobra kawa!) aż zamarłem. Na słońcu było upalnie, a do startu pozostała jeszcze godzina. Niespiesznie przeszedłem się do centrum – dom moich dziadków jest na trasie półmaratonu. Ponieważ trasa w tym roku była w odwrotną stronę, tym razem miałem tu być już na drugim kilometrze biegu. Prawie natychmiast po wyjściu zobaczyłem czarnoskórych biegaczy, co w Krasnymstawie nie zdarzało się dotąd. Truchtali spokojnie wzdłuż ul. Piłsudskiego. Ja przebiegłem około kilometra i dodałem do tego kilka żywszych odcinków.
Przed startem tradycyjne spotkanie z Biegającym Świdnikiem, wspólnie zdjęcia i rozmowy przed startem. Jakie plany, jakie oczekiwania? Spotkaliśmy się z rowerzystami, którzy wyskoczyli ze Świdnika dopingować nas! Wielki szacun dla chłopaków, biorąc pod uwagę warunki pogodowe i to, że trzeba również wrócić…
A potem ustawiliśmy się na linii startu. Ponieważ mój plan na ten bieg był przede wszystkim treningowy, nie pchałem się do przodu. Miałem jasny cel: złamać 1:30, ale zrobić to jako „negative split”. W tym celu miałem pobiec 10km w tempie ok. 4:20min/km, a potem przyspieszyć do 4:10min/km. Już na pierwszych metrach widziałem jak uciekają mi Artur i Michał, a także jeden z moich rywali wśród samorządowców (z Jackiem Zającem, który tradycyjnie zajął 1 miejsce nie miałem szans, więc założyłem słusznie, że i on jest z przodu).
Ale biegłem swoje, a nawet trochę za szybko. Pierwsze dwa kilometry po 4:10 i 4:12. Na leżakach obok domu dziadków usadowili się Kasia z Julkiem. Dopingowali i robili zdjęcia, a ja pobiegłem dalej. Zacząłem się pilnować i zwolniłem do 4:15. Liczyłem cały czas sekundy „nadróbki” wobec 4:20 z założeniem, że stracę je na podbiegach. Dopiero 6 kilometr przebiegłem w 4:20, więc do tego czasu miałem już sporo oszczędności. Dodatkowo coraz bliżej majaczyła mi koszulka rywala-samorządowca z Hotyńca Zdrój. Właśnie około 5-6km wyprzedziłem go. Jeszcze przed zbiegiem wyprzedziłem również Michała, co wywołało moje autentyczne zdziwienie.
Potem był las. Podbieg w lesie jest dość łatwy, ale ciągnie się przez ponad 2 kilometry i naprawdę może dać w kość. Widać to po moim tempie, które na kilometrach 8-10 oscylowało około 4:30min/km. Ale bylem na to przygotowany i ostatecznie skończyłem 10km z kilkunastsekundowym zapasem w stosunku do planu. Przyznam, że nie byłem pewny, czy uda mi się przyspieszyć do planowanych 4:10 i utrzymać to tempo. Gdzieś na 11km, kiedy zacząłem już biec szybko zobaczyłem żółtą koszulkę Biegającego Świdnika. A więc to Artur! Zapomniałem, że biegnie z muzyką i krzyknąłem do niego żeby przyspieszył bo gonię… Po minucie byłem już obok niego i namawiałem do wspólnego biegu. Minąłem go i biegłem dalej. To najlepsze kilometry podczas tego wyścigu. Biegłem od 3:58 do 4:03 i tym razem od początku liczyłem znów zapas, który w pewnym momencie urósł do przeszło 1 min. Po wybiegnięciu z lasu kurtyna (prywatna!), wcześniej również chłodziłem się przy każdej okazji. Również w tym momencie skorzystałem z jedynego żelu, który wziąłem na trasę. Udało mi się wyprzedzić jeszcze kilku biegaczy. Kiedy zbiegliśmy na ścieżkę rowerową wzdłuż Wieprza wiedziałem, że przede mną najcięższy moment. Znów asfalt zmienił się w szuter, a dodatkowo w twarz wiał wiatr. Nie był silny, ale odczuwalny (na szczęście trochę chłodził). Metr za metrem zacząłem dochodzić bardzo wesołego biegacza, który wcześniej przybijał piątki z kibicami i wchodził z nimi w interakcje. Sporo musiało go to kosztować, ale to czasem niesie.
W tej fazie biegu wykonywałem po prostu mozolnie swój plan. Od 19 kilometra nie biegłem już radośnie po 4:00, a konsekwentnie w okolicach 4:10min/km. Wiedziałem jednak, że mam pod kontrolą absolutnie wszystko. Że trening jest zaliczony i nic nie może się już stać. Na 20km, pod koniec ścieżki rowerowej, doszedłem wesołego biegacza i zmobilizowałem żeby pobiegł ze mną. Dał radę. 600 metrów przed metą spory podbieg, z którym nie mieliśmy większych problemów i coraz bliższa czerwona koszulka biegacza z Białorusi. Nie byłem nastawiony na walkę, ale namówiłem do niej kolegę. Zerwał się i chyba na ostatnich metrach dogonił rywala. Ja spokojnie minąłem kościół i skręciłem na ostatnią prostą. Tam wypatrzyłem Julka i razem, jak co roku, skończyliśmy bieg.
Okazało się, że cały bieg był szybszy niż te w 2015 i 2016 roku ( o około minutę), dał lepsze miejsce – 28 (mimo Kenijczyków w tym roku), a przede wszystkim dużo więcej satysfakcji. Bardzo lubię takie starty, w których od początku do końca mam kontrolę nad tym co się dzieje. Dodatkowo całe zawody kosztowały nie znacznie mniej sił niż zazwyczaj. Na pewno zawdzięczam to odwróceniu trasy – według mnie jest ona w ten sposób dużo łatwiejsza. Ale również strategii „negative split”, która idealnie pasowała do profilu (długi podbieg w lesie w wolniejszej z założenia połówce biegu). Mam jednak nadzieję, że jestem w tym sezonie zwyczajnie mocniejszy niż w dwóch poprzednich, ale to okaże się podczas startów warszawskich – za dwa tygodnie półmaraton, a za pięć tygodni maraton.