Lubię biegane, bo jest sportem łatwym, niezbyt skomplikowanym. Wystarczy wyjść z domu. Niestety, bieganie w czasach pandemii nie jest łatwe. Nie myślę nawet o idiotycznych zakazach wstępu do lasu czy nakazie biegania w maseczkach. Te kretyńskie zalecenia rządu mamy już na szczęście za sobą. Dla mnie najtrudniejsze jest bieganie bez perspektywy celu startowego.
Kiedy na przełomie marca i lutego zaczynała się pandemia, nic nie wskazywało na to, że tak bardzo wpłynie na nasze treningi. A te szły mi coraz lepiej, wychodziłem powoli z kryzysu i moja forma zaczynała być zadowalająca.
I wtedy zamknęli szkoły….
Pamiętam ten dzień. Powiedziałem Julkowi, gdy wsiadaliśmy rano do samochodu, że prawdopodobnie idzie dziś ostatni raz do szkoły. Że na jakiś czas będą zamknięci w domu. I okazało się, że miałem rację. Kolejnego dnia syn został już w domu. A ja biegałem dalej, jednak z dnia na dzień wszystko zaczęło przybierać nieco inny kształt, a po chwili nie miałem już dostępu do bieżni przy szkole lub testowałem w jaki sposób reaguje organizm, kiedy zmuszony jestem biec w zakrywającym usta i nos buffie. A potem jeden po drugim, zostały odwołane wszystkie wiosenne maratony.
Nie jestem biegaczem, który kocha starty. Raczej oszczędnie i starannie dobieram zawody, w których startuję. Wychodzę z założenia, że kiedy już staję i czekam na strzał z pistoletu, to mam być przygotowany, a na trasie mam dać z siebie wszystko. Oczywiście są wyjątki od tej reguły, jednak 8 na 10 wyścigów traktuję właśnie w ten sposób. Ale zawody są mi niezbędne jako perspektywa, do której dążę. Jako punkt odniesienia, na podstawie którego organizuję sobie kilkanaście tygodni treningów – układam ich strukturę. I, jak się okazuje, kiedy tego punktu brakuje, bardzo trudno utrzymać jakikolwiek reżim treningowy.
Oczywiście każdy z nas jest inny. Wielu z Was jest tak świetnie zmotywowanych, że jest w stanie po prostu biegać. Ja niestety nie – a na pewno nie z taką intensywnością jak zazwyczaj. Od kilku tygodni trzymam jako taki reżim treningowy, jednak częściej niż zwykle pojawiają się dni, w których po prostu odpuszczam. Swoją drogą może to wyjść na dobre, bo forma delikatnie (bardzo delikatnie) idzie w górę, ale nie przemęczam się i unikam przetrenowania (które uważam za najczęstszy swój błąd w treningach). Zdarzają się tygodnie, w których biegam 60 km, są tygodnie z przebiegiem wyższym (80-100 km). Wiem jednak, że to za mało, żeby myśleć o naprawdę szybkim bieganiu i wartościowych wynikach.
I wtedy złapałem kleszcza…
A teraz będzie jeszcze trudniej. W zeszły piątek (wiem to post factum) przyniosłem z treningu w lesie, kleszcza. Odkryłem go jakieś 3 dni później. Wyjąłem i postanowiłem przebadać. Polecam (koszt 100 zł, wyniki w 2 godziny on-line) – podobno jest teraz ogromny „wysyp” kleszczy. Test wypadł niestety pozytywnie – kleszcz miał boreliozę, więc od razu skontaktowałem się ze swoim lekarzem i zacząłem 3-tygodniową terapię antybiotykami. Nie wiem jak wpłynie to na moje bieganie (napiszę o tym po kuracji), ale podejrzewam, że jeśli utrzymam formę, to będzie duży sukces. Moje założenie jest nawet ostrożniejsze – nie stracić zbyt wiele. Jeśli dodamy do tego, że nasze bieganie w czasach pandemii nie jest tak komfortowe jak przed nią, otrzymujemy naprawdę niezbyt zachęcającą prognozę na przyszłość.
Na pewno muszę zapomnieć o życiówce na jesiennym maratonie. Po pierwsze nie zdążę już dobrze się przygotować (moim zdaniem potrzeba co najmniej 16 tygodni, pod warunkiem, że nie zaczynasz od zera). Po drugie wcale nie jestem przekonany, że na jesieni będą maratony, takie jakie znamy sprzed pandemii. Szczerze mówiąc nie chce mi się startować w zawodach, na których będzie obowiązywał jakiś nadzwyczajny rygor epidemiczny. Najpierw chcę się temu przyjrzeć.
W tej sytuacji jedyne cele, o jakich jeszcze myślę to jesienne ultra. Jest tu kilka możliwości, ale scenariusz też pewnie napisze wirus. Chętnie wróciłbym do Kalisza na „setkę”, lub – jeśli będzie taka możliwość – spróbował swoich sił w biegu 24-godzinnym. Póki co jednak mam 20 dni antybiotyku przed sobą….