Ten wpis powinien wyglądać inaczej. Tytuł odcinka brzmiałby: Czy można pobiec na maksa 2 maratony w 14 dni? A w treści powinno znaleźć się jedno słowo: Nie. I to jest clou całej opowieści o mojej walce w 5. Maratonie lubelskim, jednak sam wyścig jest zbyt fajny, żeby o nim nie napisać.
Kiedy przekraczaliśmy połowę dystansu dobrze wiedziałem, że zapas 40 sek do 1,5h to zbyt mało żeby marzyć o złamaniu trójki w Lublinie. W zasadzie chyba wiedziałem o tym już dużo wcześniej, ale chciałem pobiec jak najlepiej. Nie wiedziałem jednak, że za kilka kilometrów, na zbiegu z Kalinowszczyzny w kierunku Dworku Graffa nogi zaczną dawać mi poważne sygnały, że mają dość. Poinformowałem Artura, który pobiegł wczoraj fenomenalnie, że musi dalej walczyć samotnie (i wywalczył 10. miejsce Open!). I zostałem na blisko 20 kilometrów sam, a w zasadzie nie sam i o tym chcę teraz napisać.
Wbiegam na szczyt ulicy Zemborzyckiej. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem na liczniku 5 z przodu, czyli naprawdę powolny bieg. Jest 30, może 32 kilometr. Wiem, że przede mną kilka bardzo trudnych kilometrów i blisko godzina cierpienia. Ale chcę dać z siebie wszystko. Mijam biegacza, który przeszedł w marsz. Pytam go czy wszystko w porządku i słyszę, że jest ok. Pamiętajcie o tym, że nie biegamy sami na zawodach. Że czasami to, co wydaje się zwykłą niemocą, może mieć poważniejsze przyczyny. Na szczęście w tym wypadku tak nie było. Udało mi się przyspieszyć.
Na punkcie na Diamentowej biorę czekoladę. Skusiłem się, bo starałem się dokładać do pieca. Paliwo w biegu to jednak podstawa. Wolontariusze, jak na całej trasie są bardzo mili i profesjonalni. Chce im się zagrzewać nas do walki. Bardzo im za to dziękuję.
Kiedy biegnę w górę Jana Pawła słyszę z oddali doping „Biegającego Świdnika”. Dostaję wodę i żel (dokładam do pieca co tylko się da). Nie wyglądam dobrze. Damian, z którym biegłem kilka pierwszych kilometrów i kazałem mu biegać szybciej (w wyścigu na dychę, który był równolegle), ma swoją okazję do słodkiej zemsty. Krzyczy, żebym „zapierdalał”, co oczywiście jest niewykonalne, ale bardzo śmieszne. Doping klubu był świetny – w zasadzie były to jedyne profesjonalne punkty kibicowania na trasie. Niezawodne. Dzięki!
Kilometr dalej, jeszcze na Jana Pawła stoi chłopak i dziewczyna. Od razu widać, że znają się na rzeczy, bo proponują wygazowaną colę. Biorę kubek, bo cukry mogą mnie uratować. Dziękuję i biegnę dalej.
Podbieg pod Al. Kraśnickie. Do mety jakieś 4 kilometry, a na szczycie podbiegu stoi Michał z Agatą i dziećmi. Kibicują jak szaleni, chciałbym biec tak żeby zasłużyć na ten poziom dopingu. Niestety wlokę się noga za nogą i myślę już tylko o tym żeby w końcu przestać biec.
Mam na to niezwykłą ochotę 500 metrów dalej, kiedy łapie mnie kolka, Zgina mnie, ale postanawiam, że póki widzę cokolwiek będę biegł. Łapię się na chwilę za brzuch, co chyba zauważa wolontariusz kilkadziesiąt metrów dalej i pyta mnie czy wszystko w porządku. Okłamuję go, że wszystko w porządku, ale jego troska jest dla mnie bezcenna. Dzięki!
Już na Racławickich słyszę wielkrotnie od kibiców że to już blisko, że jeszcze kilometr, 500 metrów, 200 metrów. Zagrzewają do walki. Na przystanku „pod KULem”, na którym jako student spędzałem dużo czasu w dość dużej grupce ludzi wspiera mnie jeden człowiek. Nie pamiętam już co krzyczy, ale dziękuję mu za to. Unoszę kciuk.
Ostatnia prosto. Słyszę odgłosy mety, widzę metę, jest daleko… A potem wbiegam w szpaler kibiców. Oni klaszczą mi (na co nie zasługuję), ja klaszczę im i Organizatorom. Mam runner’s high. Kiedyś oglądałem jakiś dokument o maratonie w Bostonie. Stary wyga biegacz mówi w nim, że jedyne runner’s high jakie odczuwa jest wtedy kiedy przestaje biegać. I dokładnie tak odczułem to w niedzielę.Jestem na mecie, niewiele czaję, ale jestem bardzo szczęśliwy, że nie muszę już biec. To był jeden z najgorszych biegów w moim życiu, a mimo to mam z niego tak wiele pozytywnych emocji. Możne na tym właśnie polega moc biegania.