Maraton lubelski 2019 czyli Epilog

Co ja sobie wyobrażałem? – myślę z kpiną pod swoim adresem skręcając w ulicę Zemborzycką. To tutaj w zeszłym roku zrozumiałem, że nie złamię „trójki” w Lublinie że Maraton lubelski to smok, który jest dla mnie zbyt mocny. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że za chwilę moja tegoroczna szarża skończy się dokładnie tak jak przewidywałem – żenującym tempem i cierpieniem. Nie da się przecież pobiec szybko, ciężkiego maratonu, tydzień po ponad 49 kilometrach w tempie 4:10 min/km.

I wtedy na pasie zieleni pojawiają się oni. Dwójka miłych ludzi, których spotykam każdego roku w Lublinie. Moi ulubieni kibice. Chłopak mówi coś w stylu „Znowu cię mamy!”. To jest właśnie Maraton lubelski. Za to uwielbiam ten bieg. Ja jak zwykle dziękuję i biegnę dalej. W nogach mam już kilkanaście kilometrów, które biegnę poniżej 4:15 min/km (i szybciej). Na początku wszystko zdawało się łatwiejsze, obok Areny Lublin na moście zacząłem hamować, oszczędzałem się na podbiegu na ul. Sowińskiego, biegłem w miarę swobodnie, aby nie przesadzić. Tempo w granicach 4:10-15 min/km odczuwam jako dość wolne. Ale przecież teraz wiem dobrze, że to musi się za chwilę skończyć.

Mission impossible

Już kiedyś próbowałem pobiec Maraton lubelski jako drugi duży wyścig wiosny. W 2017 roku biegłem dwa tygodnie po Warsaw Orlen Marathon i doszedłem do wniosku, że więcej nie popełnię tego błędu. A teraz robię dokładnie to czego miałem nie robić. Kiedy wieczorem po Wingsie rozmawiałem przez telefon z Karolem Tichorukiem powiedziałem, że nie jestem przekonany czy w ogóle wystartuję za tydzień w Lublinie. Ale jednak fakt, że biegam ten maraton od edycji zerowej zadecydował.

We wtorek spotkałem się z trenerem. I usłyszałem: „Jak masz biec wolno, to lepiej nie biegać. Spróbuj. Nauczymy się czegoś”. Oczywiście wiedziałem, że skończy się źle, ale przekonywał mnie argument o ważnym eksperymencie. Kilkanaście godzin później, w reakcji na moją epopeję treningową, napisał do mnie Wojtek Staszewski. On też był przekonany, że raczej się nie uda, ale dodał, że na moim miejscu by spróbował. Bo widać, że jestem w formie. Raczej byłem. Ale odpisałem, bo już wtedy dojrzała we mnie ta myśl, że będę walczył. Bez nadziei, ale dzielnie. Chciałem dać z siebie wszystko.

Kryzys

I oto biegnę Zemborzycką do góry. Na skręcie w Diamentową stoi trener Janusz, uśmiecha się i robi mi zdjęcie. Ja też się uśmiecham, bo dobrze zobaczyć swoich ludzi na trasie. Dodaje jednak – bo to przecież pewne – że zaraz się skończę. I to jest chyba chwila najgorszego kryzysu na trasie – gdzieś między 16 a 18 kilometrem. Dość szybko.

Skręt z Zemborzyckiej w Diamentową (fot. Janusz Zając)

Na Diamentowej jem drugi żel. Znów przygotowałem ich dużo – jeden przed startem i aż pięć na bieg. Na Wings for Life na pewno zużyłem dużo paliwa i zapasów. Jeśli chciałem mieć jakiekolwiek szanse, to właśnie odżywanie było kluczowe. Przez cały tydzień jadłem makaron, ryż – w dużych ilościach. Od środy truchtałem – 4 dni bardzo spokojnego i krótkiego biegania (6-13 km) w pierwszym zakresie. Do tego dużo snu oraz jak najwięcej odpoczynku.

Moi ludzie

Więc póki co jakoś to idzie. Nawet wyprzedzam. Przed skrętem w Romera jednego biegacza, na Romera chyba kolejnych dwóch. Wiem, że na 20-stym kilometrze dostanę ogromne wsparcie. Julek zgłosił się do pomocy i stoi w punkcie z wodą, pomaga biegaczom wraz z uczennicami i uczniami popularnego „Zamoya”. Jest z nim Kasia. Biegnę w ich kierunku, znów widzę swojego trenera, a zaraz dostaję kubek od swojego syna – kiedy masz walczyć, trzeba czerpać siłę dosłownie ze wszystkiego. A takie sytuacje dają naprawdę ogromne wsparcie.

Najlepsze zdjęcie w mojej biegowej historii
(fot. nieznana mi uczennica/uczeń Zamoya – dzięki za zdjęcie!)

Kilkaset metrów dalej kolejny kopniak – Biegający Świdnik ze swoim punktem. Mam od nich wodę (jest ciepło, więc piję ile się da i polewam się jak tylko mam okazję) i za chwilę mijam punkt połowy dystansu. Jest nieźle, mam około 1,5 minuty zapasu, ale wiem jednocześnie, że prawdziwe bieganie zacznie się dopiero za kilkanaście kilometrów.

Wyprzedzam! (fot. Janusz Zając)

Wokół Zalewu

W lesie mijam kolejnego biegacza – mówi, że go odcięło i chyba kończy. Przede mną na ścieżce w zasięgu wzroku następni. I znów jest trener. Robi zdjęcia (dzięki niemu mam sporo fajnych fotografii z trasy, bo trener przemieszczał się wzdłuż trasy) i mówi, że jest dobrze. W sumie w tym momencie – po kolejnych żelach, po kolejnych wyprzedzonych zawodnikach – zaczynam czuć, że rzeczywiście nie jest źle. Biegnę swoje, trzymam się jeszcze zadanego tempa. Zaczynam powoli wierzyć, że to wariactwo może się uda. A nawet jeśli się nie uda, to polegnę w dobrym stylu i na niezłym miejscu. Kolejne kilometry wchodzą poniżej 4:15, i to sporo poniżej. Jeszcze 33 kilometr biegnę w 4:04, a kolejny w 4:12. Potem też nie jest gorzej. Na ścieżce nad Zalewem wyprzedzam znowu. Nauczony doświadczeniem sprzed roku, obawiałem się, że będzie tu bardzo gorąco, jednak da się biec i dość szybko radzę sobie z tym odcinkiem.

Przede mną nieosłonięty fragment ścieżki nad Zalewem Zemborzyckim (fot. Janusz Zając)

Końcówka

Wbiegam na ścieżkę rowerową. Przede mną jakieś 8-9 kilometrów. Znajomi na tamie dają doping, a ja cisnę jak mogę. Wiem, że muszę walczyć dosłownie o każde 500 metrów. Każdy kolejny kilometr przebiegnięty poniżej 4:15 przybliża mnie do celu. I tak jest do końca. 4:15, 4:14, 4:16 – międzyczasy na 38, 39 i 40 kilometrze. Nieźle, naprawdę aż trudno mi w to uwierzyć. Jedyne nieprzyjemne chwile dziś to kilka spotkać z rowerzystami na ścieżce – nie powinno ich tu być, a jest ich tu zatrzęsienie. Jakiś wrzeszczy na mnie, że biegnę mu po ścieżce.

Na ostatnich dwu kilometrach obliczam, że cała misja już na pewno się uda, ale staram się nie odpuszczać. Przedostani kilometr 4:14, ostatni  4:17. Zbliżam się do stadionu, wiem, że jest bardzo, bardzo dobrze. Nie wiem dlaczego, ale wiem, że osiągnąłem to, czego nie udało mi się przez kilka ostatnich lat. Że mimo wszystko „pęknie trojka” na lubelskiej trasie. Wiem też, że jestem w czołówce. Ktoś mi powiedział, na Cienistej, że biegnę na 14 miejscu, a przecież od tamtego czasu wyprzedziłem kilku zawodników. Wpadam na stadion, bardzo chcę już skończyć. Nie ma tragedii, ale chcę już nie biec. Widzę zegar: 2:58…. Wbiegam na metę, jest trener (więc mam piękne zdjęcie). To moja chwila triumfu. Epilog do pięknego sezonu. Teraz będę mógł już odpocząć.

Udało się! (fot. Janusz Zając)

Podium!

Nie tak szybko jednak, bo okazuje się, że muszę czekać na dekorację w kategorii wiekowej. Byłem 9. w całym maratonie, 8. wśród mężczyzn i 3. w kategorii M40 (jednak zwycięzca mojej kategorii wygrał również cały maraton, więc stanąłem na drugim stopniu podium –przyznam, że mam mieszane uczucia wobec tego typu zapisów w regulaminach, nawet, a może szczególnie, jeśli na tym zyskuję…).

Pudło (fot. Andrzej Więsek)

Biegający Świdnik triumfuje – Artur Jędrych jest drugi, Michał Borowiec 6, a ja 9. Więc mamy 3 osoby w pierwszej dziesiątce. Mamy moje srebro w M40 i zwycięstwo Pani Ireny Motyl w kategorii K60. Maraton lubelski staje się naszą specjalnością. Jestem dumny, że mogę być częścią tej drużyny. Wieczorem jadę z Julkiem na mecz ligi okręgowej – życie potrafi być dobre…

Leave a Reply