Rano wszystko idzie idealnie. Wstaję o 7:00, sprawnie przygotowuję się do wyjścia, jem zwyczajowe śniadanie Małysza (czyli bułki, banany i kawę), wychodzę na tramwaj, na który nie muszę czekać dłużej niż minutę. Z innymi współtowarzyszami przyszłej niedoli jadę pod Stadion Narodowy. Naprawdę wszystko idzie zgodnie z planem, nawet kolejki do Toi Toi są niezbyt długie. Około 8:50 wraz z tysiącami biegaczy staję na Wybrzeżu Szczecińskim i czekam na start.
Start
Start każdej dużej imprezy ma swój klimat. W Półmaratonie i Maratonie Warszawskim jest to Sen o Warszawie. W Lublinie setki znajomych dookoła. W ORLEN Warsaw Marathon co innego. W jednej chwili z dwu szos startują w dwu kierunkach dwa wyścigi – maraton i dycha. Startując z początku stawki maratońskiej musisz przebiec przez czekających na strat dychy ludzi. Oklaski, wzajemne pozdrowienia, życzliwość. Niezapomniane chwile, które dają kopa na duży kawałek po starcie.
Początek
Zaczynam biec. Wolno wchodzę w odpowiedni rytm. Pierwszy kilometr sekunda lub dwie poniżej zakładanego tempa (ma być 4:05min/km). Potem już po prostu biegnę. Na czwartym kilometrze zmora wielu warszawskich biegów – podbieg na ul. Sanguszki pod stadion Polonii Warszawa. Dobrze, że jest teraz, a nie po 30-tym kilometrze. Ale zwalniam z całą grupą. Nie szarżujemy. Cały odcinek wychodzi w 4:11. A następne kilometry to już poezja. Czuję się mocny jak nigdy, w zasadzie biegnę, pokazuje kciuki w górę kibicom, czasami przybijam piątki z dzieciakami przy trasie. Do 25km nic się nie dzieje – najwolniejszy kilometr biegnę po 4:07, najszybszy po 3:59 (pewnie był zbieg). Niewiele mam wspomnień – czas mija szybko, a więc jest dobrze.
Trener
Na półmetku kibicuje trener i mówi mi, że dobrze wyglądam. Odpowiadam, że zobaczymy po 30-stce. Bo mam z tyłu głowy, że to jeszcze nie jest maraton. Że prawdziwa walka zacznie się za kilkanaście kilometrów. I kiedy w Powsinie zawracamy i wbiegamy na ścieżkę rowerową nie jestem przygotowany, że mój bieg po rekord skończy się tak szybko. Przez chwilę trzymam się jeszcze z grupką biegaczy, ale po dwóch kilometrach odchodzą ode mnie. A ja nie jestem w stanie trzymać się ich. Zostaję sam i w zasadzie do końca biegnę solo. Czasami ktoś mnie wyprzedzi, im bliżej mety tym częściej ja wyprzedzam (co widać w wynikach), ale mam świadomość, że nic wartościowego już dziś nie nabiegam. Jeszcze walczę, staram się kalkulować swoje szanse, ale kiedy 35km przebiegam w 4 i pół minuty, wiem że mam zbyt mało zapasu i zbyt daleko do mety.
To jak biegłem kolejne piątki na trasie można prześledzić tutaj: http://live.domtel-sport.pl/wyniki/wyniki_zaw2.php?nr=5253
Muszę przyznać, że patrząc dziś na regularność tego co robiłem do 30-tego kilometra jestem zadowolony. Podobnie kiedy patrzę na miejsca, na których byłem. Zacząłem od 199 miejsca, na 35km byłem 174, żeby ostatecznie skończyć oczko niżej. Wygląda to dość regularnie i sądzę, że całkiem dobrze na tle innych biegaczy (bo wiatr wiał wszystkim podobnie). Jednak nie o regularność i miejsca w tym chodzi.
Czterdziesty kilometr
Gdzieś przy Łazienkach biegnę zgarbiony walcząc z dystansem i ze sobą i słyszę nagle ironiczne „To ma kurwa być maraton?!”. To oczywiście żart i miał zmotywować mnie do walki, a jednak parskam śmiechem i biegnę dalej. No właśnie – nie tak to miało wyglądać. Kiedy mijam 40-ty kilometr wszystko mnie już boli. Dodatkowo czuję, że coś dzieje się z jednym z palców lewej stopy – jak się potem okaże to otarcie. Ale mam już tak dość, że chcę jak najszybciej przestać biec. A żeby jak najszybciej przestać biec, trzeba… przyspieszyć. Logiczne? Dodatkowo przestajemy biec pod wiatr i wracam do prędkości w okolicach 4:10. Gdyby udało mi się tak biec ostatnie 6-7 kilometrów świętowałbym życiówkę i to dużą. Na finiszu czuję, że naprawdę dałem dziś z siebie wszystko. Boli jak cholera. Cisnę do przodu, ale szybciej się nie da. Nie ma to zresztą już większego znaczenia. Za kilkaset metrów skończy się bieg. Wpadam na metę. Spuszczam głowę, wyłączam stoper.
Wynik
Wiele osób patrząc na mój czas 2:56:22 gratulowało mi. Mówiło, że to świetny wynik – i obiektywnie tak jest. Łamanie „trójki” w maratonie wymaga pracy i jest zawsze osiągnięciem dla amatora. A jednak nie o łamanie trójki wczoraj mi chodziło, ale o życiówkę, czyli o wynik poniżej 2:55:15. I to się nie udało, więc z mojej perspektywy ten wynik to spora porażka. Nie chodzi tu o nic innego, jak o fakt, że nie osiągnąłem swojego celu.
To za co kocham bieganie, to fakt, że masz w nim tyle na ile zasłużyłeś, ile wytrenowałeś. Jest jednak „ale”. To warunki na trasie. Wiatr i upał mogą skutecznie zniszczyć nasze plany, zniweczyć kilka miesięcy przygotowań. Byłem gotowy na bieg poniżej 2:55, ale … nie wyszło. Niestety kolejna próba dopiero jesienią – maraton to zbyt duży wysiłek, za bardzo nas niszczy. Wprawdzie biegnę za dwa tygodnie Maraton Lubelski, ale to zupełnie inny bieg, trasa dla zuchwałych, a nie trasa na życiówki. Cel jest zupełnie inny, ale o tym innym razem. Dzięki za wsparcie i do zobaczenia na biegowych trasach. Dziś jest „Marathon Monday” (taką piękną koszulkę dostałem od Żony), a od jutra wracam do treningów.