Pogoda jest idealna na start w zawodach, przez chwilę myślę nawet, że jest trochę za ciepło, kiedy na rozgrzewce zaczynam się pocić. Nie wiem jak to się dzieje, ale Półmaraton Warszawski to zawsze początek biegowej wiosny – przełamanie.
Logistyka przedstartowa idzie świetnie. Rano piję pyszną kawę u przyjaciół, jem chleb z miodem i zagryzam wszystko bananem. Dodaję do tego magnezowy szot, a kiedy kończę rozgrzewkę (jakieś 20 min przed startem) zjadam żel Huma (piszę nazwę, bo z moich doświadczeń wynika, że są godne polecenia) i obficie popijam izotonikiem.
Stajemy na starcie we trzech, chociaż Łukasz nie zamierza się zabrać naszą prędkością. Będzie biegł o kilka sekund wolniej. Ja i Karol (vel. „Młody lis”) chcemy cisnąć pierwsze kilometry po 3:54. Tradycyjny „Sen o Warszawie” i start. Byłem przygotowany na tłum – na Półmaratonie Warszawskim od kilku lat jest ścisk – ale tym razem postanowiłem nie pchać się, nie tracić energii na pierwszych kilometrach.
Biegniemy swoje, trochę wolniej niż w planie. Pierwszy kilometr w 3:57, drugi w 3:55. Na trzecim jest zbieg na Wisłostradę i tam nadrabiamy (3:48), a potem znów ktoś hamuje, jest pierwszy punkt z wodą (podczas startu piłem tym razem tylko wodę – po dwa kubki na każdym punkcie) i wychodzą nam dwa bardzo wolne kilometry 3:58 i 3:57! Do tego tradycyjnie kilkadziesiąt metrów za dużo (bo tłum, bo biegliśmy jednak zygzakiem), więc po pierwszych 5km mam 11-12 sekund straty w stosunku do planu. Miałem przebiec pierwszą piątkę w 19:30 i przyspieszać na każdej następnej.
Niewiele myśląc wciskam gaz. Teraz wiem, że to była dobra decyzja. Kilometry na Pradze są szybkie i przyjemne: 3:45, 3:48, 3:50. Mniej więcej na 7-8km jem żel, który obficie popijam wodą na kolejnym punkcie przy ZOO. Miałem wtedy krótkie zawahanie, czy nie skończy się to gigantycznymi problemami, ale po kilkudziesięciu metrach „żel wszedł”. Z tego powodu 9-tym kilometrze mamy 3:55 (a więc 3-4 sek za wolno), ale kolejny już w 3:50. Jednak wychodzi z tego dość przyzwoity czas na punkcie pomiaru na 10km. Złamane 39 minut potwierdza, że jeśli jeszcze uda się przyspieszyć to są szanse na wartościowy wynik. Mówię do Karola, że czas przyspieszyć i naciskam trochę mocniej. Sam nie wierzę do końca, że to się może udać, bo plan jest taki, żeby pobiec „negative split”, co nie jest łatwe.
Przyspieszyć? Staram się jak mogę i na dwóch kolejnych kilometrach schodzę delikatnie poniżej 3:50, ale później dopada mnie lekki kryzys. Podbieg na most i powrót na lewą stronę Wisły. Jest ciężko. Wciągam kolejny żel – nie chce mi się jeść, ale nauczony doświadczeniem wiem, że przyda się (a na pewno nie zaszkodzi). Na łuku przed punktem pomiarowym na 15km kibice Fundacji SYNAPSIS – biegłem na ich rzecz wrześniowy Maraton Warszawski. Jak wszystkie grupy kibiców świetnie mobilizują, dodają skrzydeł, pozwalają urwać cenne sekundy. Dzięki!
Na 15km jest idealnie 58:20 – a więc zgodnie z planem nakreślonym przed biegiem. Teraz już tylko 6 ostatnich kilometrów. Ten międzyczas bardzo mnie mobilizuje. Trochę kalkuluję, negocjuję ze sobą ile jeszcze muszę wytrzymać w okolicach tempa 3:50 żeby nabiegać coś wartościowego. Oszukuję się – że tylko do 19km, a potem jakoś będzie. Krótki podbieg do Łazienek. Doping jest tu wspaniały. Przede mną 5km do mety. 16-ty, 17-ty i 18-ty kilometr robię dokładnie tak jak chciałem czyli w okolicach 3:50, utrzymując tym samym dobre tempo. Orientuję się jednak, że mój doskonały kompan, bez którego ten bieg nie byłby taki dobry, gdzieś delikatnie został w tyle. Znając jego możliwości cały czas spodziewam się, że zaraz (a najpóźniej na finiszu) mnie wyprzedzi. Potem okazuje się, że Karol przybiega jakieś 40 sekund sekund po mnie, robiąc życiówkę (Gratulacje!!!). Różnica między nami polegała na tym, że ja zjadłem w sumie trzy żele, a on nie miał żeli. Moim zdaniem to było rozstrzygające – żeby pobiec, trzeba mieć paliwo, dużo paliwa (Pamiętajcie o tym!). Karol napisał mi potem, że jako „Młody lis” musi się jeszcze sporo nauczyć i pewnie coś w tym jest, bo chłopak biega w M20 i robi to fenomenalnie (na 5 i 10km nie mam z nim najmniejszych szans). Zresztą na poniższym zdjęciu dobrze widać kto cierpi, a kto się dobrze bawi…
Rozpoczyna się kluczowa faza. Do mety mam 2 kilometry i kawałek, a przed sobą tunel. Tu lecę na samopoczucie, nie patrzę na zegarek, ale czuję, że jest dobrze. Ostatni podbieg na końcu tunelu. Jak na wszystkich górkach czuję się dobrze (chociaż to tak szybka i płaska trasa, że nie ma w zasadzie o czym mówić – jak na Warszawę to chyba ideał). Praca nad siłą biegową naprawdę się opłaciła. Oczywiście zwalniam, ale to nie są ani duże straty ani zniszczenia. Kilometr w tunelu to 3:47 – jest jednym z najszybszych.
To już naprawdę koniec, już widać metę. Na 21-szym jest ciężko, ale po raz kolejny przypominam sobie to, o czym mówi zawsze Artur na wspólnych treningach: „Pamiętaj o rękach! Jak już nie ma z czego biegać, to zawsze można machać mocniej rękami”. I rzeczywiście staram się pracować, a kilometr biegnę w 3:48. Na zegarze nad linią mety dochodzi 1:22. Ale ja cisnę najszybciej jak potrafię. Nigdy nie byłem mistrzem końcowych odcinków, jednak dziś nie jest źle – nie wyprzedza mnie masa biegaczy (chyba jeden na ostatnich metrach), a końcowe 50 sekund przebiegam z prędkością 3:43, a więc wykrzesałem z siebie jeszcze odrobinę siły. Wpadam na metę i widzę na zegarku 1:21:56. Wiem, że jest dobrze, że złamałem 1:22. Naprawdę bardzo się cieszę – nie pamiętam już kiedy tak bardzo cieszyłem się po finiszu. To są te chwile, dla których biegasz.
Utkwiło mi w pamięci zdanie starszego biegacza z amerykańskiego filmu o Maratonie bostońskim, że jedyny „runner’s high” jaki odczuwa jest wtedy… gdy przestaje już biec. Ja dziś mam podobnie. Nie przeżyłem cierpień na trasie, dałem z siebie wszystko i wszystko poszło dobrze. A na końcu była niczym niezmącona radość.
Problem, jaki mam z opisem tego biegu polega na tym, że minął mi bardzo szybko. Że nie miałem przygód. To widać chociażby po podawanych powyżej tempach – nie ma tu specjalnych wahnięć, udało się przyspieszyć, ale w granicach możliwości (czyli kilka sekund). Wszystko poszło tak jak powinno pójść, więc nie mam wiele do opisywania. Rzadko się to zdarza, ale kiedy jesteśmy przygotowani na konkretne tempo i wstrzelimy się z nim podczas startu w zawodach, to osiągamy pewien stan mechanicznego wręcz wykonywania zadań (coś o czym niektórzy mówią jako o „flow”). Kiedy już wszedłem w bieg, kolejne kilometry mijały mi bardzo szybko i traktowałem je właśnie jako zadania do wykonania. Szczególnie te końcowe, na długiej prostej – bez większego zastanawiania się. Byłem tam w takim rytmie, że nawet wiatr nie przeszkadzał mi nadmiernie.
I to jest chyba właśnie dowód na to, że wszystko zagrało. Trening, odpoczynek, odżywanie, pogoda i świetna trasa. Teraz czas na końcowe 5 tygodni przygotowań do najważniejszego startu sezonu – biegu Wings For Life, w którym chcę nabiegać dystans dłuższy od maratonu. Schodzę już z objętości, ale dalej trzymam się swojego schematu treningowego (jeśli na Wingsie wyjdzie dobrze, to będę chciał dość szczegółowo podzielić się z Wami doświadczeniami z „rundy zimowo/wiosennej”). Za tydzień start na 10km w Lublinie, na początku kwietnia krótki urlop, a wszystkie pozostałe dni wypełnią mi z pewnością treningi. Widzimy się na szlakach i bieżni!
Wow! Wprowadziłeś wyraźnie wspaniałe bodźce!