Ultra Roztocze 2021

Jak napisać coś sensownego o biegu ultra, do którego przygotowywałeś się przez cały sezon? Biegu, który poszedł dobrze, skończył się i… zapomniałeś już z niego wiele? Będzie to trudne, bo wspomnienia – jeśli nie było niczego heroicznego, jeśli nie było wielkiej walki i cierpienia – bledną szybko. Ale spróbuję, bo blog wymaga, żeby od czasu do czasu coś na nim umieścić, a ja z wpisem czekałem przeszło rok.

Jest środek nocy i stoję kolejny raz na starcie biegu Ultra Roztocze 120 km, Jestem spokojny i skupiony. Kiedy w zeszłym roku ukończyłem ten bieg, postanowiłem, że jest pole do poprawy. Pandemia podsunęła mi pomysł, że przygotuję się tylko do jednego startu i spróbuję wykorzystać doświadczenia żeby mimo upływu czasu pobiec lepiej. Startujemy ze zwierzynieckiego parku – i tutaj za kilkanaście godzin wrócimy. Póki co pokonujemy schody na Bukową Górę, a ja już widzę jak wielką różnicę zrobiły na tym pierwszy etapie dwie dobre decyzje: nowa czołówka sprawia, że wszystko widzę, więc biegnę spokojnie i komfortowo. Ale jeszcze więcej komfortu daje rekonesans trasy, który przeprowadziłem na tym odcinku we wrześniu.

Nie spędziłem wielu godzin treningu na roztoczańskich szlakach. W lecie wybrałem się na kilka wędrówek w różnych miejscach trasy, a jesienią odbyłem jedną wycieczkę biegową – i teraz właśnie pamięć tamtego treningu procentuje (w kilku innych odwiedzonych miejscach trasy również mam więcej pewności i biegnie mi się po prostu lepiej). Mimo, że jest ciemno, wiem mniej więcej, co będzie dalej, gdzie trzeba biec. Nie gubię się i nie tracę czasu. Nie myślę o wyścigu, bo wiem – i to dał mi start w zeszłym roku – że to jeszcze nie jest moment na ściganie się, ani nawet na zastanawianie się nad tym.

W okolicach Górecka Kościelnego.

Pierwszy punkt odżywczy jest na rynku w Józefowie. Odwiedziłem to miejsce kilka razy latem – piłem kawę, jadłem, odpoczywałem i kupowałem chleb w piekarni. W 2020 to tutaj miałem spory kryzys, teraz biorę szybko coś do jedzenia, uzupełniam wodę w bukłaku i w ciągu dosłownie kilku minut opuszczam rynek. Mam ze sobą na drogę kawałek cebularza, coś ciepłego do picia i ruszam przez miasteczko. Sprawę jedzenia rozgrywam zresztą jak w zeszłym roku 12-14 żeli i sporo przekąsek z punktów. Do tego tabletki z solą pogryzane co jakiś czas i kabanosy, które w tym roku zjadłem (w zeszłym pokonały ze mną cały dystans), bo było takie miejsce, że zrobiłem się na trasie bardzo głodny.

Na tym etapie wokół mnie jest coraz mniej biegaczy – wielu pobiegło do przodu, część została w tyle. Przede mną łąki z rozlewiskami, a potem sławne „bobrowiska” – kiedy do nich docieram mam już za sobą kałużę po kolana (podobno na luzie można było ją ominąć bokiem, ale nie pomyślałem….), więc niewiele myśląc biorę je na raz, bez zastanowienia. Wychodzę mokry, ale nie tracę czasu. Biegnę dalej.

I muszę przyznać, że niewiele pamiętam z tego etapu. W pewnym momencie zgubiliśmy się biegnąc w małej grupie – potem okazało się, że ktoś pozrywał taśmy z drzew…. Straciliśmy pewnie kilkanaście minut i sporo energii. Jednak, i to również różnica, było to jedyne poważne zagubienie się w edycji 2021, co jest ogromnym postępem. Doświadczenia w biegach w terenie jest chyba nawet ważniejsze niż w przypadku biegów ulicznych, bo po prostu wiesz co może pójść nie tak i jesteś w stanie temu przeciwdziałać.

Połówka trasy wypadła na punkcie w Suściu. Wcześniej przed biegiem rozpisałem sobie kolejność działań i wczoraj przed pójściem spać przypomniałem sobie o niej. Cel był jedne: stracić tu jak najmniej czasu, ale zrobić wszystko co potrzebne. To planowanie pozwoliło mi zaoszczędzić sporo czasu (szacuję, że minimum 20 minut). Dałem sobie na przepak, uzupełnienie zapasów (w tym doładowanie Garmina, który znów fantastycznie zdał egzamin – poprawką w tym roku było włączenie czarnej tarczy, co poskutkowało tym, że na mecie miałem ok. 60% baterii) i jedzenie maksymalnie kwadrans i rzeczywiście zrealizowałem to bez problemu.

Odcinek do Krasobrodu – w zeszłym roku ostatni – był dla mnie bardzo przyjemną walką. Miałem porównanie i zacząłem dostrzegać jak bardzo udało mi się poprawić, jak trening sprawił, że jestem mocniejszy. Tam gdzie wcześniej szedłem na podbiegach, teraz truchtałem. Nie potrzebowałem w zasadzie wielu odpoczynków, po prostu napierałem do przodu. Schody, w okolicach świętego miejsca, wziąłem prawie na raz i pognałem na ostatni punkt (wyprzedzając wcześniej kilku biegaczy – zaczynałem zdawać sobie sprawę, że jest nieźle).

W Krasobrodzie wypiłem colę, zjadłem coś na szybko, dolałem sobie wody i puściłem się na ostatni etap (również jedząc na pierwszych kilkuset metrach to co wziąłem ze sobą). To był odcinek, którego bałem się najbardziej. W zeszłym roku zrobiłem go nocą, w lecie pochodziłem trochę w okolicach Guciowa, ale wiedziałem, że czekają mnie wąwozy i być może problemy nawigacyjne. Wąwozy – za dodatkowym punktem w Guciowie, przez który przemknąłem na zasadzie „kończmy już to!” – były na tym etapie mordercze. Dla wszystkich, dlatego zaraz po wbiegnięciu pod górę minąłem kolejnych zawodników, a wśród nich człowieka, którego nazwałem „mistrzem zbiegów”. Biegłem z nim chwilę przed Suściem, ale przy każdym zbiegu dosłownie znikał mi z oczu. Jeszcze nigdy nie spotkałem biegacza tak odważnego i szybkiego na zbiegach. Gdybym posiadał taką zdolność mógłbym myśleć o najwyższych lokatach w tego typu wyścigach. Jednak mój styl biegania (albo raczej przygotowanie) okazały się skuteczniejsze i na jakimś kolejnym podbiegu wyprzedziłem go i nie oddałem już swojej przewagi. Jeszcze wcześniej spotkałem człowieka z kamerą, który postanowił uwiecznić moją walkę w jednym z wąwozów – oczywiście zdopingował mnie niesamowicie i zrobiłem to w naprawdę niezłym stylu. W tym momencie dziękowałem sobie za zakup (w końcu po latach…) crossowych butów (Merell Longsky – mogę polecić z czystym sumieniem)…

Na tym etapie wiedziałem, że jest nieźle, że biegnę w pierwszej dziesiątce i mam całkiem niezły czas (przed biegiem po cichu liczyłem na złamanie 14 godzin). Spodziewałem się, że przede mną jest kilku biegaczy poza zasięgiem (w tym Darek Pietrzyk z Biegającego Świdnika, który wyprzedził mnie gdzieś na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach i od tamtego czasu nie mijałem go. Spotkany Jacek Cichorz – również członek BŚ – który robił wersję rowerową Ultra Roztocza powiedział, że Darek jest przede mną, więc założyłem, że już cieszy się na mecie – okazało się, że kontuzja zdjęła go z trasy).

Końcówka biegu, ostatnie 30km (a w zasadzie druga połowa), była, podobnie jak w zeszłym roku, czystą przyjemnością. Byłem skupiony i napierałem. Po międzyczasach widzę, że zrobiłem to wolniej niż zwycięzca i drugi zawodnik, ale na poziomie ludzi z miejsc 3 i 4). Łyk coli na punkcie znajdującym się przed Zwierzyńcem w Obroczy, bardzo miły odcinek przez las, wcześniej trochę asfaltu, na którym przyspieszyłem i już widziałem strzałki prowadzące na metę. Gdzieś w okolicach browaru zdziwiłem się nawet, że to już… Kończę bieg przed zachodem słońca i czuję, że mógłbym biec dalej. O to chodziło podczas roku przygotowań!

Na mecie! Foto. Karol Czajka

Kilka minut później siedziałem przy stole, piłem piwo i jadłem fenomenalne pierogi. Porozmawiałem chwilę z innymi finisherami i okazało się, że ukończyłem bieg na 5 pozycji w czasie 13:28 netto. Dodatkowo przepis (który średnio mi się podoba) „o nie dublowaniu nagród” plasuje mnie na 1 miejscu w kategorii wiekowej. Ale dla mnie najważniejszy jest jednak styl i moja forma po biegu – idę spokojny spacerem na kwaterę, nie mam wielkich trudności z wchodzeniem na schody, wiem, że zrobiłem fajny wynik i nie okupiłem go jakimś nadzwyczajnym wysiłkiem. Byłem przygotowany, zrobiłem swoje.

Podium w kategorii wiekowej

I teraz wracamy do punktu wyjścia. Dlaczego pamiętam tak mało z tych 13,5h biegu? Czy było nudno? Nie. Czy jest to fantastyczna impreza? Oczywiście. Ale mi wszystko poszło na niej naprawdę pierwszorzędnie. Nie miałem w kompletnie żadnych kłopotów (poza jednym zabłądzeniem), nie przeżyłem jakiegoś większego kryzysu, ani przez chwilę nie pomyślałem o zejściu z trasy. Po prostu stanąłem na mecie, zacząłem biec, jadłem i piłem po drodze (to jest jedna z najważniejszych spraw na biegu ultra), a potem dotarłem do mety. Sądzę, że właśnie na tym polega piękno i prostota tego sportu.